Św. Benedykt nazwał klasztor szkołą służby Pańskiej. I niewątpliwie jest to jakaś szkoła, tylko że w bardzo istotnym aspekcie niepodobna do innych. W normalnej szkole uczeń zdobywa pewne wiadomości i sprawności, i widzi, że je zdobywa. Kiedy już umie dodawać i odejmować (i wie, że umie), to uczy się tabliczki mnożenia. Sam widzi, jak mu tego wszystkiego przybywa. A w klasztorze jest dokładnie odwrotnie. Człowiek wstępując był przekonany, że jest z natury spokojny i zrównoważony, a w klasztorze łapie się na tym, że krzyczy w poduszkę (i jeszcze dobrze, jeśli tylko w poduszkę). Myślał, że jest wesoły, niezależny i wolny od względów ludzkich, a w klasztorze znajduje w sobie ogromną potrzebę ludzkiej aprobaty i zazdrości o aprobatę okazywaną innym. Myślał, że nie przejmuje się byle czym, a tu od jednego niemiłego słówka już się zapłakuje i rozczula nad sobą. Inaczej mówiąc, zamiast doświadczać, że staje się coraz lepszy i mądrzejszy, doświadcza przeciwnie, że robi się coraz gorszy. (Pamiętam, jak sama w nowicjacie myślałam, że to całe szczęście, że kontakt ze światem zewnętrznym jest tak ograniczony, bo przynajmniej moi znajomi zapamiętają mnie taką, jaka byłam wśród nich, a nie taką, jaka się „tutaj” zrobiłam…) No i wysnuwa się z tego wniosek: Ja nigdy taki nie byłem, to tu mnie takim zrobili! To „oni” są temu winni! (więcej…)